Prawdziwy maratończyk nie ma weekendów, świąt, ani obiadków u mamusi. Nie ma też zwykłych spacerków po parku. Nie narzeka przy każdym wpisie na blogu, że zapracowany, że się nie wyspał, a jego kobietę boli głowa i on przez to nie może pobiegać. Nie przeprasza też swoich czytelników, że nie miał czasu opisać swojej marnej formy na
blogu, ani nie ściemnia, że bieganie to wielki wyczyn, wyzwanie dla gladiatora, albo nie wiem jaka męka.
No dobra, mogą bawić biegowi neofici i biegacze z tradycjami, dla których poranny trening jest boskim misterium lub łykiem mitycznej ambrozji przed śniadaniem. Ale żeby o bieganiu tak na arcypoważnie, tak sierioźnie, tak zapalczywie? Żyłka może pęc! I wtedy bęc ! Dobrze, że czasem człowiek się wyluzuje i w triathlonie wystartuje. Wystarczy średnio pływać żabką, w dzieciństwie jeździć na rowerze i trochę biegać, a przy odrobinie szczęścia można nawet nie być ostatnim. Serio.