A właściwie w drugiej połowie, około 40-tki, w moim przypadku na 37 kilometrze. Do tego czasu biegniesz sobie jak książka pisze. Pijesz wodę i izotoniki w każdym pitstopie, sikasz grzecznie w krzakach w centrum miasta, pozdrawiasz kibiców, zagadujesz innych maratończyków i przewidujesz czas, w jakim przybiegniesz na metę.  Robisz sobie zdjęcia z fanami na trasie. Jesteś szczęśliwy, bo to będzie dobry czas.

runforest.pl blog o bieganiu orlen warsaw marathon

Nagle nad twoją głową zbierają się czarne chmury. Masz wrażenie, że ktoś wyłączył prąd i dobrze się bawi. Twoje nogi, nie wiedzieć czemu przepoczwarzają się w bolące, betonowe bloki. Boli cię każde włókno od lędźwi po opuszki palców, które nie wiedzieć czemu zamieniły się w piekące postronki. Próbujesz różnych sposobów aby utrzymać się na trasie- rozciągasz się, ale ulga jest chwilowa, włączasz muzykę, ale ledwie zagłuszasz pulsujący, kurczowy ból. Pozostaje ci tylko modlitwa i siła woli.

blog o bieganiu runforest.pl orlen warsaw marathon

Do mety jest już ledwie kilka kroków, wokół ciebie biegnący stają się piechurami, a ty zastanawiasz się nad swoim marnym losem- iść czy biec? Postanawiasz przejść ostatnie kilometry, by wbiec tryumfalnie na metę w glorii chwały, a tu dupa. Nie możesz iść, bo twoje żelbetonowe nogi krzyczą nieee! Okazuje się spacer bardziej boli niż bieg, więc biegniesz i płaczesz, ale tak żeby nikt nie widział. Dobry obyczaj maratoński mówi, że płakać można dopiero na mecie. Jesteś twardy jak skała, nie klękasz, poprawiasz fryzurę do zdjęcia, uśmiechasz się do kamery i pędzisz na metę! Tam już tylko brawa, oklaski, medale, folia na plecy, okrzyk zwycięzcy i kolejka do masażystek. Dzielne dziewczyny ratują ci życie,  grzecznie wracasz do domu, wypijasz 3 piwa i idziesz spać. Śni ci się kolejny start, budzisz zlany potem i jeszcze raz sprawdzasz, czy to wszystko wydarzyło się naprawdę. Teraz już wiesz, że to był dobry dzień!