Jest nadzieja, a właściwie jej nie ma. Whiplesh, najlepszy film festiwalu Sundance, przywraca wiarę w dobre amerykańskie kino i jednocześnie nie daje nadziei dla jazzu. Bo kto dziś słucha jazzu?
Stare dobre kino
Whiplash autorstwa Damiena Chazelle’a, to przede wszystkim bardzo dobry amerykański film. Świetnie zagrany, doskonale udźwiękowiony, wielowarstwowy i do końca nieprzewidywalny. Wbija w fotel i trzyma za gardło do końca.
Perfekcjonizm zabija
Whiplash w warstwie psychologicznej poddaje krytyce maniakalne dążenie człowieka do doskonałości. Muzyk, który odrzuca cały świat by dołączyć do gigantów swojego gatunku staje się karykaturą samego siebie. Nie budzi współczucia, a jedynie politowanie.
Jazz is dead
Współcześni jazzmani zrobili sobie ciasną klatkę z równo poukładanymi dźwiękami i zgubili do niej kluczyk. Zapomnieli, że muzyka jest dla ludzi. Boją każdego nieczystego dźwięku i wierzą w bożka doskonałego brzmienia. Mam dla nich inną złą wiadomość. Najlepsi od dawna są w 6 stóp pod ziemią. A nowy Charlie Parker już się nie narodzi.
Pochwała niedoskonałości
W filmie Whiplash pada klika ciekawych tekstów, jeden z nich to „słabi muzycy grają rocka”. Dlatego ja wybieram rocka. Bo od równo grających i śpiewających epigonów mam mdłości.